Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/190

Ta strona została przepisana.

się zabije. Pan wtedy wpadł w pasję i nakazał mu, żeby wracał do domu posłuszny, albo wcale nie. Gott im Himmel! Co to za naród! Co to za obyczaje! Nie mogłem patrzeć i słuchać!
Rafał pakował swe manatki w ręczny tłomoczek i nie zdawał się słuchać tej gawędy, zajęty swą robotą i myślami. Ruprecht gadał dalej, gestykulując:
— Myśli pan, że to koniec? To dopiero początek... To było rano; o południu przyszedł ten łotr Gryszan i prosił o posłuchanie. Pan go przyjął w kancelarji... minutę, może dwie, potem powstał tam krzyk, zawołał służby, kazał człowieka tego wyrzucić za drzwi, a taki był straszny, że aż struchlałem! Nic nie mówił chwilę, tak mu usta drżały, a potem krzyknął: „Sprowadzić mi tu Lachnickiego!“ i zamknął się znowu w pokoju. To dzień, panie, to dzień! Burza wybuchła, Lachnickiego nigdzie nie mogli znaleźć, aż go spotyka wychodzącego lokaj... wie pan skąd? Z mieszkania panny Kazimiery! Gott im Himmel! Słyszał pan? Z mieszkania córki dziedzica — leśniczego! Widziałem na własne oczy, jak pod oknem szedł, bardzo blady i wszedł do kancelarji.
Rafał podniósł nareszcie głowę.
— No, a wyszedł stamtąd żyw?
— Nie wyszedł... wyleciał. Pan Rahoza za kark go wyrzucił, nazywając okropnemi wyrazami. Chłopiec opadł w sieniach i okrwawił się, potem wyszedł bez słowa, a pan poszedł do panienki. Nie wiem, co się tam działo, bo uciekłem. Nie uważałem na deszcz, na pioruny; przybiegłem tutaj panu się wywnętrzyć. Panie, ja te dzieci uczyłem niemieckich cnót i cywilizacji, wpajałem w nie kult wyższości, zamiłowanie do wzniosłych czynów i poezji. I oto co wynikło! Syn grozi