Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/195

Ta strona została przepisana.

mieszczone bardzo oględnie w portach całego świata. Gdy nie było zarobku, a głód doskwierał, albo gdy wycieńczonym się czuł i potrzebował wytchnienia, odwiedzał je pokolei w Japonji, Sidney i Rio, a wracał zawsze z dobrą myślą, z pełną kieszenią, oporządzony od stóp do głowy, czerwony, zdrów, z zapasem nowych anegdot, wódki i rumu.
— Czyńcie, jak ja, bawoły, Botokudy, kretyny! — namawiał kolegów, niestety, bezskutecznie.
Adam milczał i tylko oczy jego, jak kryształ czyste, spoglądały ze zgrozą na Andenberga.
Miały te oczy i łagodna powaga cichego chłopca taką dziwną moc, że awanturnik spuszczał swe zaognione trunkiem ślepie i cichł, nawet w przystępie najgorszego paroksyzmu przekleństw, a Rafał mitygował swe wybuchy szału i zemsty i sam nie wiedział, kiedy pozwolił sobie na słabość pokochania towarzysza.
Bert był głową, Rafał najpierwszym wykonawcą najszaleńszych projektów, szedł naoślep, tam nawet, gdzie nie było prawie prawdopodobieństwa ocalenia; ale Adama było zasługą, że nie popełniali kryminałów, nie mieszali się do nikczemnych spraw.
Szanowali go bezwiednie, ulegali jego łagodnemu słowu, słuchali niemego nawet spojrzenia bez oporu.
On się nigdy prawie nie odzywał; rzucony fantazją losu i chwilowym wypadkiem, spełniał sumiennie robotę każdą, nie ustawał w żadnym trudzie.
Lubili go zwierzchnicy i zatrzymywali zwykle, proponując służbę lżejszą, wynagrodzenie, mogące zapewnić byt spokojny i dostatek.
Daremnie! Odchodził z kolegami, a na wzmiankę spokojnego bytu miewał tylko uśmiech, od łez smutniejszy, i wzgardliwe machnięcie ręką.