Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/205

Ta strona została przepisana.

odbijając się, jak ostatnie pożegnanie ziemi, w szklistych, martwych źrenicach biednego rozbitka.
Wpoprzek tych zwłok, wyniszczonych chorobą i troską, filozof się zwalił i znieruchomiał, jak drewno.
Pożar, co go trapił zmorą w nocy, dobiegł go, powalił, dławił, niszczył. Raz pierwszy w życiu ból poczuł czysto ludzki, raz pierwszy zrozumiał rozpacz.
Leżał, szarpany żalem, cierpieniem, bezmiernym smutkiem i dzikim, bezsilnym buntem całej natury.
A ból ten tak nowym i nieznanym mu był, że ogłuszony nim, oniemiał i zmartwiał; a bunt ten tak go przejął i zgnębił, że nie klął i nie złorzeczył, tylko, zgrzytając zębami, dyszał nierówno.
Czemże on był wreszcie? Panem samego siebie? Ha, pocóż cierpiał zatem i tyle! Panem swego losu? Pocóż więc tracił tego jednego człowieka, co mu czemś był na świecie, tracił bez powrotu, bez ratunku na zawsze?
Więc czemże był? Zerem! Ha, ha! Tylko zerem, wobec własnego bólu i tej ciemnej potęgi, co go rzucała teraz w proch przed sobą!
Ha, ha! I aby dojść do takiego rezultatu, przewertował ksiąg tysiące i żywych studjów i doświadczeń odbył lat tyle!
Żeby cierpieć, jak półgłówek, żeby zgrzytać zębami, jak szaleniec! Przekleństwo!
Zawył dziko, jak zwierz drapieżny i, podrywając się nieco z ziemi, gwałtownym ruchem wydobył rewolwer z pasa.
Wściekłość go ogarnęła beznamiętna i trzęsącemi się z szału ustami jął bełkotać:
— Boli mię, to prawda, ale ty nie tryumfuj! Nie ulegnę ci! Ha, ha! Prosić łaski nie będę! Panem moim