Marcowa zadymka szalała nad borem i okolicą.
Upadające państwa i strąceni władcy mają w ostatnich chwilach swej egzystencji takie szały dzikie, takie orgje i wybuchy wściekłości, jak zima, gdy ją wstrząsa na jej tronie wspaniałym słońce rosnące, prąd na pozór łagodnego wiatru, który, niby pieszczotą, burzy jej gmachy i potęgę.
Zrywa się władczyni i wyje i huczy, nocami mrozem ściska, a pobita o południu, szaleje zadymką, miota śniegiem, przejmuje lodowatym wichrem.
W taki dzień ponury i wyjący, pod wiatr, co z nóg walił, pod tumany mokrych, wielkich płatków śniegu, drogą od Sarnowa, przez bór, do Rahoźnej, z torbą przez plecy, a kijem w ręku, szedł człowiek samotny.
Szedł wytrwale, borykając się z burzą, co go gwałtem chciała zawrócić, zapadając czasem głęboko w rozmiękłych już zaspach.
U krzyża, wśród brzóz płaczących, przystanął chwilę, czoło z potu otarł, rozejrzał się i ruszył znowu.
Pochylony naprzód, jak żóraw, przewodnik stada, piersią rozbijał huragan i szedł wielkim krokiem.
Niebo było szare, zbałwanione chmurami, na ziemię mrok schodził. Człowiek podwajał kroku.