Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/208

Ta strona została przepisana.

W straży, na skraju boru, wśród wiecznie zielonych jodeł, zapalono już światło, gdy, jak cień, czarniejszy od noc zimowej, on ją mijał.
Zatrzyma się znowu. O płotek przydrożny się oparł i sekundę patrzał w te okna, czerwone od wewnętrznego płomienia. Może wstąpić tam chciał i spocząć, może tylko zobaczyć, żali w tych czarnych ścianach duchów znajomych nie spotka? Poszedł jednak dalej po chwili, sam, jak duch cichy i fantastyczny.
Raz jeszcze przystanął na moście nad rzeczką, jeszcze lodem skutą i tylko gdzieniegdzie przebłyskującą już brudno-burą łachą wezbranej wody.
Z pod szerokich kresów wytartego filcowego kapelusza, oczy wędrowca półkolem obeszły pusty krajobraz, zatrzymały się dłużej na zaroślach pod borem, jakby coś nowego tam dostrzegły.
Może wtedy, gdy tu był, nie stał tam jeszcze wysoki, samotny krzyż z szarego kamienia, ogrodzony żelazną poręczą, ozdobiony zeschłemi wieńcami, które wiatr szarpał i rozdzierał, posępnie chichocąc.
I znowu przez sekundę zdało się z ruchu wędrowca, że zboczy w to ustronie i poszuka napisu, czy znaku jakiego na tym kamieniu, ale wnet się zwrócił i poszedł dalej swą drogą ku miasteczku.
Topole w dworskiej wysadzie, jeszcze sztywniejsze w swej zimowej martwocie, chyliły się tu i tam w wichrze, jakby szeptały sobie jakie tajemnice. U ich stóp samotny człowiek szedł coraz wolniej, aż do drzwi pałacu, i rozejrzał się po ciemnych oknach i pustych dziedzińcach.
Dwór, niegdyś tak żywy i ruchliwy, jak zaklęty stał i wymarły.