Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Małpiątko miał, Kate, i lubił je bardzo. Wziąłem i ją, idąc do was, ale mi nie dotrzymała towarzystwa. Daleka droga, a to kaszlące było i zbiedzone wędrówką w zimę. W zanadrzu ją chowałem i grzałem, jak mogłem. Aż mi zastygła wreszcie pewnego wieczora... Nie doniosłem!
Panna Kazimiera wyciągnęła do niego obie dłonie.
— Dziękuję panu za wszystko. Za opiekę nad nim i za przyjaźń i za dobrą pamięć. Bóg tak chciał.
Zdławiły ją łzy i urwała w pół słowa.
Spojrzał na nią z pod brwi i po chwili wahania ozwał się niepewnym głosem:
— Nie dziw, żeście go kochali. Kochali go też tacy po was, co w nic i w nikogo nie wierzą, a jabym wolał dżumę wam przynieść, niż tę wiadomość, i sam zginąć, niż jego zwłoki zobaczyć...
Odzież swą przemokłą zacisnął na piersi i po kapelusz sięgnął, który był wraz z laską u progu zostawił.
— Zabawię w miasteczku czas jakiś, zanim ten kamień na grobie nie stanie. Bywajcie zdrowi!
— Ale mnie pan odwiedzi jeszcze — zawołała prosząco. — Sama zostałam sierota. Brat zginął, nieszczęsny szaleniec, z własnej ręki, ojciec za nim poszedł! Teraz ten dom nasz, jak puste gniazdo na jesieni, ruina, pajęczyną zasnuta, i tylko stara babka, przeżywszy tamtych, gaśnie, jak kaganek, i ja z nią! Wstąp pan, proszę, i zostań długo.
Znowu się zawahał, ale spojrzał na nią i skłonił głową.
— Przyjdę! — odparł krótko.
Gdy to wymawiał, drzwi za nim rozwarły się żywo. Usunął się na bok i obojętnie spojrzał na nowego gościa. Kobieta to była, ośnieżona, bardzo szczupła i wy-