Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/216

Ta strona została przepisana.

grysy; ale ranek ten stał za najlepszy wypoczynek, a cień figowców za dobroczynną siestę. Jak zwykle, szliśmy z Adamem obok siebie, ale, zamiast broni, nieśliśmy zwłoki szeregowca, zabitego przez grzechotnika, i skórę zabitego zabójcy zarazem. Nagle stanęliśmy i wszyscy się zatrzymali. Pod figowcem stała chata, a raczej szałas z gałęzi, a w otworze coś siedziało. Adam lękał się wszelkiej brzydoty i oczy odwrócił; ja podszedłem. Siedział tam, a raczej klęczał na skorupach glinianych fakir pustelnik, ot taka łupina, prawie bez ciała i człowieczych form, pełna nirwany. Ramiona miał przed siebie wyciągnięte, w najniewygodniejszej pozycji, ręce zwinięte w pięści, w oczach jakiś błędny tuman. Był to szkielet w worku ze skóry, pokryty gęstwiną siwych, olbrzymich włosów. Przybliżyłem się, spojrzałem. Nie wierzyłem oczom, dotknąłem więc ręką. Paznokcie jego przeszły skórę, mięśnie i sterczały z wierzchu dłoni; skorupy gliniane wjadły się w kolana i łydki i sterczały przez nie; w ramionach od niewygodnej pozycji potworzyły się skrzywienia i kalectwa; a on się uśmiechał, zapatrzony wzrokiem ekstazy na Ganges, toczący o sto kroków żółte, spienione nurty. Oficer dotknął jego ramienia. Nawet nie spojrzał.
— Aum! — wybełkotał.
— Dobrze wam? — pytam ich językiem.
— Aum! Aum!
Zawołałem Adama. Spojrzał i wzdrygnął się cały. Napój chłodny dobył z manierki, przytknął do ust świętego. Tamten usta uchylił.
— Aum! Aum! — powtarzał swój okrzyk święty na cześć trójcy.
Kazano ruszyć; ruszyliśmy, niosąc ciało kolegi.