Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/217

Ta strona została przepisana.

— Adamie, ten fakir to twój brat rodzony. Obadwa wyznajecie jedną wiarę, czcicie jedno bóstwo, inaczej tylko nazwane — rzekłem.
Nie oburzył się, ani rozgniewał — on taki cichy był — uśmiechnął się owszem i po chwili namysłu powiada:
— Może być, bo rozumiem, że mu dobrze i że go ta męka nie boli.
Urwał opowiadający i zamyślony pozostał, bezwiednie może wpatrzony w zasłuchaną poważnie twarz Leonki.
— Marzyciel z raju wytrącony, jak Toggenburg z ballady, nie odszedł dalej, jak za kres światła z okna klasztoru. Idealista, tułając się po świecie, roiłby o cudownem rozwiązaniu i powrocie do ideału choć po latach. Jemu za radość i nadzieje wystarczał ciągły ból i beznadziejna rozpacz. Fakir na Ganges spoglądał, on w niebo gwiaździste. Jeden i drugi przez ból moralny i cielesny odrywali się od ziemi. Byli szczęśliwi w tem odrętwieniu człowieczeństwa. I tylko gdy konał prawie, raz jeden o pieśń ziemskiej miłości poprosił, a i pieśń ta rodem z Indyj była, gdzie lotos miłosny jest bóstwa zarazem kwiatem.
— Szczęśliwy był, bo wierzył, że światem kieruje nie traf ślepy i wypadek, ale Bóg dobry i miłosierny. Nie cierpiał, bo cichy był i pokorny. Hindus pozostanie zawsze ciemnym bałwochwalcą, a ofiara jego próżnem szaleństwem — rzekła panna Kazimiera.
Leonka Brzezówna wstała i spojrzała prosto i bystro w dzikie oczy mężczyzny. W spojrzeniu tem zmierzyły się po raz pierwszy ich dusze. Jego źrenice pełne były żądz pogańskich i rozstroju; jej jasne i energiczne, pełne panowania i wyrobienia duchowego.