Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/22

Ta strona została przepisana.

nieznacznie i zwrócił do swej izdebki, gdy mu stary Rahoza drzwi zastąpił.
— Za pozwoleniem pana akademika! Jestem Stefan Rahoza, syna szukam. Czy to prawda, że on bawi u państwa Satin?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? — odparł zagadnięty z odrobiną niecierpliwości w głosie.
Wynurzył się teraz z mrocznych sieni i, oświetlony z okna pokoju, ukazał się oczom szlachcica w całej okazałości.
A okazały był w całem tego słowa znaczeniu. Wzrostem wybujały, smukły i zgrabny, łączył w swej postaci cały wdzięk Ganimeda z muskulaturą Samsona. Na hardym karku osadzona głowa, łączyła też w sobie harmonję cienkich, wyrzeźbionych rysów i siłę męskiego wyrazu. Wysokie, kanciaste czoło osłaniała gęstwina ciemnych, lekko kędzierzawych włosów, z pod silnych brwi patrzały oczy ciemno-szafirowe, z którychby każda dziewczyna mogła być dumną, a ślicznie zarysowane usta miały świeżość rzadką i barwę jagody dojrzałej.
Stary Rahoza utkwił w nim oczy, które rozszerzały się bezmiernem zdumieniem, otworzył usta i machinalnie podniósł rękę do czoła, jakby przeżegnać się chciał.
— Panie, panie! — zawołał, chwytając studenta za rękaw. — Kto pan taki?
Młodzieniec z wysokości swego wzrostu zmierzył natręta ostrym wzrokiem.
— Rafał Radwan! — odparł lakonicznie, starając się przejść do swej stancji.
Ale Rahoza trzymał go krzepko za rękaw i nie ustępował.