— Owszem. Badali ją najsławniejsi psychjatrzy. Na manję i spokojny obłęd niema ratunku.
— Pani z nią sama mieszka?
— Sama. Daleko nas wicher odegnał z rodzinnych stron, a krewni — teraz krewni Zudrów. Nie mamy nikogo.
Dochodzili do miasteczka i tam się ich droga rozdzielała. Zatrzymali się chwilę.
— Do widzenia, sądzę — rzekła, wyciągając do niego rękę.
— Do widzenia! — powtórzył, kłaniając się.
Odeszła, a on chwilę w miejscu pozostał, zapatrzony w jej niknącą postać.
Potem, zamiast zawrócić do oberży, poszedł w tym samym kierunku aż do mieszkania organisty.
Za nią drzwi się zawarły, on do okna się zbliżył i długo patrzał.
Wreszcie się od szyby odchylił, otrząsnął i, jak złodziej, szybko uszedł.
— To nie tamta, to nie ona! A jednak gdziem ja ją widział i co mi jest?... Spocząć trzeba.
W oberży tłusta Schowankowa drzemała za stołem w pustej izbie.
Poznała go zapewne, bo się przeżegnała, jak przed upiorem, i zkiepska po polsku zaczęła witać.
— Alkierz pusty? — spytał.
— Pusty.
— To prowadź i zapal światło.
Zrzucił swą odzież przemokłą, obejrzał kąty i przez okno spojrzał.
— Kto tam mieszka? — spytał, domek stary ukazując.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/222
Ta strona została przepisana.