Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Aha, kto! Tam mieszka taka rzecz, co pan nigdy nie widział. Taka kobieta, co ludzi leczy, lepiej niż wszystkie tutejsze doktory, ilu ich było. Ot, dziwy na świecie.
— Jeść co masz, to daj; a nie masz, idź spać!
Jedzenie i ogień na kominie zjawiły się w okamgnieniu. On usiadł i pożerał, jak wilk, ona gawędziła.
— To się moja Truda ucieszy! Zawsze pana wspominała. Za młynarza poszła i dzieci ma czworo. A Gaspar mój mały u księdza służy. A słyszał pan, że Gryszan po pijanemu obwiesił się na dworskiej topoli? Taki szelma! Został mi winien cztery złote groszy dwadzieścia. I ksiądz jest nowy i panicz nasz się zastrzelił! Pan też umarł i baronowej, powiadają, że lada dzień nie stanie. Dziesięć lat, to jak cholera! Tylu ludzi weźmie!
W izbie rozległ się brzęk szkła.
— A kac, a kac! — krzyknęła, wytłaczając swą obfitą postać przez zbyt wąskie drzwi.
Rafał fajkę zapalił i, łokciami na stole oparty, odpoczywał, czy rozmyślał.
Potem wstał, jeszcze raz do okna się zbliżył i popatrzał, poczem gwałtownie się odwrócił i coś zamruczał w niezrozumiałym żargonie.
Stanął przy ogniu, ziewnął, zrzucił surdut i przeciągnął swe zmęczone członki, jak zwierz dziki. Czerwony żar oświecił ostro i wyraźnie atletyczny, muskularny kontur i mizerne oblicze.
Potem rzucił się na posłanie i zasnął twardo, ciężkim snem utrudzenia.
Pomimo to, śniło mu się coś. Nie zadymka przecież i nie wypadki ostatnie, ale dalekie dżungle Indostanu; Ganges płynął majestatycznie, noc była tropikalna, jak