Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/224

Ta strona została przepisana.

dzień jasna, odurzająca wonią; śpiewały jakieś ptaki, czy owady, przelatywały świetlne lucciole i szerokoskrzydłe nietoperze.
Wśród rzeki kapliczka z bałwanem fantastycznym, otoczona girlandą biało-różowych lotosów.
Na wybrzeżu czerniały nieruchome członki śpiących kaimanów, z dżungli przesuwały się bez szmeru pręgowane ciała tygrysów.
Lotosy chwiały się jak żywe, jakby go witały tem monotonnem kołysaniem, a za każdym ruchem woń rozkoszna drażniła jego powonienie.
I nagle poczuł żądzę zerwania tego kwiatu z bezdennych odmętów i poszedł, jak był zwykł, nieustraszony, między bestje i trzęsawiska. Chciał go mieć, a zatem weźmie pod paszczą kaimanów, pod ślepiami tygrysów. Szedł, gdy go opamiętał śmiech szyderski.
Obejrzał się. Za nim Bert Andenberg szczerzył dwa rzędy popsutych przez szkorbut zębów i mówił swym ochrypłym głosem:
Mord und Weh! Więc już i ty w topiel idziesz za zielskiem, jak Franz i inne bydlęta! Nie twoja to robota kwiaty rwać i nie twoje ręce potrafią je dostać! Rzuć, kolego! Dla nas inna zabawa i nie takie trudy!...
Sen się splątał i obraz cudny znikł, przysłoniony mgłami szynkowni i brudnych nor portowych. W żadnem jednak z tych widzeń zgmatwanych nie dostrzegł Rafał zmarłego dobrego kolegi i przyjaciela.
Gdy się obudził, wielki już był dzień na świecie.
Śniadanie podała mu Czeszka na zwykłem miejscu przy oknie, wychodzącem na rynek, i zabawiała go skargami na ciężkie czasy.
Roztargniony i chmurny, wyglądał przez okno, jakby czekał na coś, i nie odpowiadał wcale.