Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Oje! Już i pamięci po nich niema! Sprzedali, bo panna poszła, słyszę, za Italjana zamąż, a młody pan tam kędyś przy nich maluje.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się szydersko Rafał. — Narzędzia nie połamała tamta robota! To i dobrze!
— Co pan każe?
— Kto to u was mogiłami zarządza?
— A któżby? Proboszcz.
— A gdzież on mieszka, ten wasz marabut?
— Podle kościoła plebanja — odparła, nie dosłyszawszy pogardliwego zakończenia.
— A zastanę go teraz?
— I pewnie. Po mszy odpoczywa, jeśli do chorego nie pojechał.
Rafał kapelusz nasunął na oczy i wyszedł.
Plebanja stara była i w ziemię wrosła. Wszedł do środka, lecz daremnie wołał i chrząkał, nikt do niego nie wychodził. Zajrzał dalej, zobaczył izdebkę prawie pustą, bez sprzętów i obrazów, tylko nad tapczanem, pokrytym mizerną pościelą, Chrystus ukrzyżowany, sczerniały od lat dawnych, wisiał, z pod cierni spoglądając na ziemię, a sikora oswojona na ramieniu krzyża ćwierkała wesoło.
Na stole leżała księga, twarde krzesełko stało przed nim, nikogo nie było.
Rafał rozejrzał się i wyszedł, trzasnąwszy niecierpliwie drzwiami.
Kościół wyzierał na rynek i, lubo probostwo stare było i opuszczone, on błyszczał świeżemi ściany i nowym dachem.
Rafał ujrzał drzwi od zakrystji otwarte i, po chwili wahania, wstąpił, jak do szynku, nie wyjmując rąk