z kieszeni i nie odkrywając głowy. Minął sień i zakrystję, znalazł się w samej świątyni.
Mroczno było i pusto w obszernej nawie. Z umieszczonych prawię u stropu wąskich okien wpadały smugi słońca i odbijały się o ceglaną posadzkę, o świecące ozdoby bocznych ołtarzy, o kryształki świecznika.
Wielki ołtarz tonął w cieniu, więc Rafał, olśniony białością śniegu na dworze, nie ujrzał zrazu czarnego człowieka, co u stóp jego modlił się pochylony nisko. Wreszcie dostrzegł tę postać nieruchomą i podszedł kilka kroków.
— Domy wasze otworem stoją, ale puste! Gdzie wasz tutejszy gospodarz? — zagadnął ostro i niecierpliwie.
Czarna postać drgnęła, przerażona podniesionym głosem, który jak grom rozległ się po sklepieniu i spłoszył nawet kilka ptasząt, które na gzymsie okna u góry, przy wytłuczonej przez wiatr szybce, zaczęły, rozweselone słońcem, pieśń wiosenną.
Gdy się modlący podniósł, poznał Rafał, że to był sam ksiądz, suchotniczo wyglądający, młody jeszcze człowiek, tak chudy, że mu kości policzkowe, zda się, przebijały skórę, a ręce, w których trzymał różaniec, miały wysmukłe, twarde formy szkieletu.
Zamiast zaraz odpowiedzieć, pochylił się i przeżegnał. Potem paciorki wsunął do kieszeni i oczyma, pełnemi jeszcze błysków zachwytu, objął gościa.
— Pytasz o tutejszego gospodarza? — odparł zcicha i rękę ku ołtarzowi podniósł. — Oto on! Potrzebujesz go, synu?
Rafał obojętnie oczy podniósł.
Chrystus taki sam, jak na probostwie, tylko większy i jeszcze jakby boleśniejszy, wisiał rozpięty i z pod
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/227
Ta strona została przepisana.