W domku Brzezowej zapadał mrok. W sypialni mała lampka paliła się na stoliku, przy którym stara kobieta pisała na wielkich arkuszach i rozmawiała od czasu do czasu sama z sobą, gestykulując i płacząc chwilami płaczem małego, skrzywdzonego dziecka.
W pierwszym pokoju, służącym za gabinet Leonki, nie było światła.
Przez okno otwarte wpadało trochę blasku i wilgotne powietrze wczesnej, bezbarwnej i bezwonnej jeszcze wiosny. U tego okna proboszcz siedział, zapatrzony w skrawek nieba, i dumał.
Czekał już dobrą godzinę, gdy nareszcie drzwi skrzypnęły, w sieni rozległa się rozmowa ze służącą i weszła Leonka.
— Jak tu ciemno! Przepraszam proboszcza; zaraz zaświecę; zamarudziłam nad miarę.
— Nie trzeba światła, moje dziecko. Oddawna wybierałem się do ciebie i tak się zwlokło. Usiądź proszę, mam do ciebie interes.
Dziewczyna zrzuciła prędko okrycie i podeszła do okna. Pomimo zmroku, ujrzał ksiądz, że bardzo była blada.
— Nie będziesz mi miała za złe, moje dziecko, prostego, szczerze życzliwego pytania? — spytał łagodnie.