Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/236

Ta strona została przepisana.

— Nie, owszem! I odpowiem podobnież — odparła, trochę zmienionym głosem.
— Czem on ci jest, ten człowiek?
Dreszcz ją przeszedł, a z bladej stała się papierowo białą. Nie odpowiadała chwilę i drobnemi zębami gryzła wargi, a wzrok jej wybiegł za okno i zmętniał nagle.
— Czem on ci jest? — powtórzył ksiądz powoli.
Podniosła dłonie do głowy, splotła je na hebanowych włosach i tak stała nieruchoma.
Potem spuściła ku pytającemu przejrzyste oczy i odparła bez wahania:
— Ja za jego duszę życiebym dała z ochotą!
— Kochasz go więc?
— Kocham! — odparła równie stanowczo.
— I zaco go kochasz, dziecko? — badał ksiądz dalej.
— Zaco? Zaco kocha kobieta? Za bóle zwykle! Taka nasza natura niezbadana i tajemnicza! I ja go kocham chyba za te cierpienia i walki, którem z jego powodu znosiła i przebojowała, za te sny złote, które mi szyderstwem potargał, za te ideały, które cynizmem zatruł. Powinnam nienawidzieć, a kocham.
— Nad wszystko?
— Nad wszystko nie, ale nad siebie, nad życie.
— I poświęciłabyś mu wszystko?
— Wszystko, oprócz czci i duszy.
— Dziecko, i dlaczegóż kryłaś to przede mną, ty, taka prawa, i czekałaś, aż spytam?
— Nie kryłam, o nie! Gdybym tajemnicę grzeszną miała i sromała się oczy podnieść, tobym żyć nie mogła. Dwa tygodnie temu ujrzałam go — po dziesięciu latach. Przez te dwa tygodnie miałam wiele pracy i trochę nadziei. Myślałam, że przyjdę do was z radosną wieścią jego powrotu; a potem... a potem....