Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/247

Ta strona została przepisana.

metalicznych, łamał się jak rzeka po kaskadach, i wreszcie zagrzmiał gamą urywanych, namiętnych tonów, wybuchów szału, okrzykiem boju, dyszeniem wściekłości i urwał się nagle... jeszcze jeden akord tryumfu, westchnienie rozkoszy — śpiewak ucichł.
Po kątach pokoju obiło się przeciągle echo i jakby duszący powiew zwrotnikowy przeszedł, potem zapanowała cisza.
Rafał wstał i jakby odpowiadał na nieme pytanie o treść tej fantastycznej melodji, począł mówić półgłosem:
— Lotosy, kwiaty życia i miłości, wychylają swe różowe kielichy z wód toni. Nie dojrzy ludzkie oko ich narodzenia. Wczoraj na tem miejscu były wody czarne, głąb niezbadana i pusta — o świcie są kwiaty, smukłych kształtów, barwy jutrzenki, woni odurzającej. Wstaje młodzian, wczoraj dziecko, i spogląda na nie. Spogląda i ubóstwia i staje się człowiekiem! Lotosy drażnią go i wabią, bezpiecznemi się czują pod strażą bezdni niedostępnych, zwierząt głodnych i zazdrosnego boga, który je wydał ze swego łona, sobie tylko na podziw. Hindus, młodzieniec o krwi gorącej i wyobraźni wschodu, w zachwycie swym rośnie i olbrzymieje. Żary jego piersi pożądają uścisku, usta pocałunków, krew rozkoszy. Kwiaty się rozchylają i gorejące jego oczy widzą z za płatków różowych, z nad koron bladawych, purpurowe wargi, ramiona kobiece, oczy głębokie. Niema odmętów potężnego Wisznu; jest on tylko i jego chęć! Wstaje i idzie! Kaimany go ćwiartują, tygrysy duszą i krwawią, odmęty ciągną w śmierć sto razy, Wisznu piorunuje — on idzie i idzie. Dopóki krwi kropla, życia atom, nerw choć jeden cały — on idzie. Lotosy coraz bliżej, woń coraz mocniejsza, dochodzi, zrywa