Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Czy pan towarzyszy mi z wypadku, czy umyślnie?
— Umyślnie.
— Ma mi pan co do powiedzenia?
— Mam!
— Więc służę! Nie lubię fałszywych pozycyj i nie chcę, by pan mnie ścigał! Skończmy i rozstańmy się. Czego pan chce ode mnie?
— Chcę pani samej!
— Nie rozumię pana.
— Kocham panią i przysiągłem sobie zdobyć!
— Podałam panu warunki. Jeśli pan innym się stanie i tak pokocha, jak szlachetny człowiek, — gotowam zostać pańską żoną. Poco mnie pan prześladuje.
— Ja mieć panią muszę i będę!
Stali naprzeciw siebie, i zdawało się, że lada chwila on się rzuci na nią, jak tygrys na sarnę. Niewiadomo, co go hamowało przed ostatecznem szaleństwem.
Rozdrażniona, oburzona, dysząca zgrozą, spiorunowała go wzrokiem i, odstępując o krok, wybuchnęła:
— Więc do tego doszło między nami! Więc to mi mówi dawny mistrz, co namiętność nazywał złodziejem, a miłość zgubą człowieka? Pamiętam pana słowa! Toć była moja ewangelja młodzieńcza i pierwsza wiara. Wziął mi pan wtedy zasady, Boga, spokój, duszę błotem okrył, serce podeptał i oszydził. O, ja pamiętam! Dziesięć lat bólu mnie to kosztowało, zanim ożyłam na nowo. Wtedy byłam szpetną, chudą, zaniedbaną dziewczynką, nie patrzał pan na mnie. Teraz wyrosłam, zajęłam pana oczy, podrażniłam nerwy, piękna jestem i ponętna, dla szału waszego mam być pastwą. Cha, cha! Zostawił mi pan wówczas cześć nietkniętą, a teraz, po latach, i to jedno jedyne, niezniszczone i niezabite