i skoszony w zaraniu, skarżący się im kurczem bólu i martwotą sztywnych rysów.
Wreszcie mężczyzna oczy oderwał i powiódł niemi wokoło. Potem się poruszył, ciżbę ramionami roztrącił i wyszedł.
Poco miał patrzeć i pozostawać? Gdzie spojrzał, widział ją, gdzie się obrócił, ból go nie opuszczał. Szedł, szedł, szedł!
Przez rynek, przez ulicę, na most. Tam stanął chwilę i znowu szedł, jak automat, czy lunatyk.
W głębi jego już nie bolało, — za słaby to wyraz, — jego ta męka kładła na łoże i rozśrubowywała członki ze stawów, wyciągała żyły pokolei, brała czaszkę w obręcz i zaciskała jak w prasie, palącemi kleszczami ryła po sercu.
Szedł ciągle i już nie pamiętał, gdzie w głębi puszczy zwalił się bez czucia u stóp świerku, obejmując głowę rękoma, na twarz, piersią wyjącą do ziemi, niezdolny iść dalej, cierpieć dalej, żyć dalej.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Chaos był, huragany ognia i wody, kłębiące się odmęty, ziejące czarne otchłanie. Niczem samum pustyni, niczem cyklony równika, niczem trąby powietrzne. Z niezbadanych szczytów Bóg zstępował, ze słowem stworzenia, życia i światłości.
Nad chaosem stanął i dłonie wyciągnął wszechpotężne. I dla tej ziemi przyszedł dzień Genezy.
W otchłani żaru i płomieni waliły się przekonania, mądrość, naukowe teorje, doświadczenia życia; druzgotała je jakaś moc nieznana, miażdżyła na proch i popiół ręka wszechwładna! Żar zalewały potopy i wody, rozpalając się na wrzątek, kotłując, burząc pod niebiosa, hucząc jak setne gromy...