Dziewczynka, bez słowa protestu i niechęci, wzięła papiery, cztery wielkie arkusze, zapisane od początku do końca, czysty papier i wyszła.
Przybywało jej trzy godziny roboty.
Pani Brzezowa zabrała resztę, odziała się w szarą mantylkę i odwieczny kapelusz i opuściła też swe penaty.
Teraz stała się taka wielka i osobliwa cisza, że nawet Żuczek się zadziwił.
Obszedł, piszcząc, całe mieszkanie i przykucnął nareszcie u nóg Leonki, oglądając się na wsze strony. Godziny biegły. Biały papier przed dziewczyną zapełniał się pismem; słońce gdzieś gasło na czystym horyzoncie, bo w pokoju robiło się coraz mroczniej; stary zegar chropowatym chodem budził martwą ciszę.
Potem nad stolikiem zabłysł słaby krąg światła z małej lampki i oświecił pilną pracownicę.
Gęstwina roztarganych, hebanowych włosów pokrywała jej rozpalone czoło, oczy czarne gorzały chorobliwem podnieceniem, usta blade rozchylał szybki oddech. Zmęczona była i wycieńczona okropnie.
Sztuczne były rumieńce, które co chwila rzucały na jej mizerne policzki niby blask zdrowia i ustępowały wnet, zostawiając na skroniach krople potu, a w oczach mgłę zawrotu; sztuczne były siły, co ją utrzymywały tyle godzin schyloną u tego stolika; sztuczna była żywość, z którą pisała tak bez przerwy.
Spieczone wargi powtarzały machinalnie kreślone wyrazy dokumentów, wszystkie swoje myśli utopiła w robocie i spieszyła, spieszyła.
Nagle drgnęła nerwowo. Dzwonek ją przestraszył; zbudził się Żuczek, który, przeraźliwie ujadając, rzucił się w korytarz. Leonka wstała, by otworzyć drzwi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/28
Ta strona została przepisana.