Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/32

Ta strona została przepisana.

tyczne, na które dostać się pragnę, jak pan. Matka mi daje utrzymanie i dach, więcej mi nie trzeba.
— Ile pani ma lat, panno Leonjo? — zagadnął z zajęciem.
— Szesnaście już — odparła z dumą.
Wyglądała na dwadzieścia, ale nie rzekł tego, tylko przez jego sympatyczne, otwarte rysy przeszedł cień serdecznego współczucia.
— To już dwa lata stoi pani o własnych silach?
— Od czwartej klasy — powtórzyła. — Teraz kończę szóstą; jeszcze rok.
Myśli jej nie zrozumiały celu jego pytań, a może nie chciała rozumieć. Odpowiadała trzeźwo, krótko.
Przestała się uczyć: podniecenie opadło, opanowywała ją jakaś chorobliwa abstrakcja, wynik nadmiernego wycieńczenia ciała i ducha.
Przymknęła oczy; w zmęczonych źrenicach migały koła i zygzaki złote, zielone i ponsowe; w mózgu tłoczyły się cyfry, daty, formuły i gmatwanina zdań książkowych.
Cichy głos Lachnickiego zbudził ją jak ze snu.
— A czy była pani kiedy dzieckiem?
Rozwarła ciężkie powieki, nie zrozumiała narazie.
— Dzieckiem? No, a jakże? Byłam!
— Goniła pani motyle, szukała gniazd, miała lalki, śpiewała, skakała przez sznur, tarzała się w trawie?
Potrząsnęła głową.
— Ej, nie! U nas w domu były licytacje ciągle i bieda, a potem choroba ojca i żałoba. Był ogród i motyle w nim zapewne i gniazda, ale ja tem się nie bawiłam. Nie było czasu. Sama byłam i czytałam. Pisarz prowentowy czytać mnie nauczył, a więcej guwer-