Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/37

Ta strona została przepisana.

tyle czasu i, wbrew obietnicy, przeszkodziłem w robocie. Proszę darować.
— Nic nie znaczy. Noc długa. Zawsze pracuję do późna. I ja się nie spostrzegłam, żeśmy rozmawiali. Otóż i pan Rafał!
Klucz zazgrzytał w zamku. Lachnicki się ukłonił.
— Chciałbym po wakacjach zapisać się na listę lokatorów państwa i przegwarzyć z panią wiele takich wieczorów. Dziękuję za łaskawe towarzystwo.
— Czy jest Adam? — rozległ się głos Rafała z sieni.
— Jestem. Czekam oddawna.
Rafał wszedł do saloniku.
Czoło miał posępne, a w oczach przykry blask. Kiwnął głową Leonce i Lachnickiemu i przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz po pokoju, nie mówiąc ani słowa.
— Niema naturalnie nikogo — rzekł wkońcu — tylko panna Leonja. Dobrze, żeś został, mam z tobą do pomówienia. Zapewne ojciec z synem Rahozowie nie pokażą się dzisiaj. Mocno pocieszające zapewne! Możemy zostać. Chodź do mego pokoju.
— I owszem, bo i ja mam interes do ciebie, a raczej prośbę. Dobranoc pani.
Wyszli. W stancji swojej Rafał zaczął znowu chodzić z końca w koniec i mówił swym lekceważącym tonem:
— Wezwałem ciebie, żebyś sobie zabrał, jeśli na co ci się zdadzą, moje książki medyczne, notatki i narzędzia. Mogę ci też i to darować.
Przystanął u stolika i uderzył pogardliwie ręką po czaszce ludzkiej, białej i lśniącej, która wśród gratów przeróżnych leżała w pyle, szczerząc dwa rzędy przepysznych zębów w szyderskim uśmiechu.