Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/41

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję ci, owszem, ale pod warunkiem, że coś za to ode mnie przyjmiesz wzamian.
— Co takiego?
— Obiecaj wpierw, nim powiem.
— Zapewne coś głupiego, sądząc po tym wstępie.
— Może być. Przez rok słuchałem ciebie cierpliwie, choć plwaieś na wszystko, co czczę i szanuję. Dziś się rozstajemy. Jako wynagrodzenie zrób mi jedną, pierwszą i ostatnią przyjemność i zadowolenie.
Rafał przestał chodzić. Spojrzał przelotnie na kolegę. Oczy jego gorące i dzikie złagodniały na sekundę, choć ton odpowiedzi pozostał szorstki i zimny.
— Frazes w twoim guście. Świeć ślepemu pochodnią w oczy, powie, że go kaleczysz. Logika wasza! Zresztą zgoda, byle w tej twojej przyjemności nie było Feliksa i pozostania tutaj. Czego chcesz?
— Żebyś przyjął gościnę w domu mego ojca na czas wakacyj. Obiecałeś. Dziękuję ci serdecznie.
Chłopak wstał i wyciągnął dłoń do uścisku.
Rafał ruszył ramionami.
— Szczególna ochota. Jeśli myślisz mnie nawrócić, próżna fatyga, a co do ciebie, dawno dałem za wygraną szukania w twej mózgownicy rozumu i logiki. Nie będziemy więc mieli o czem rozmawiać.
— Zgoda, nie nawracajmy się. Nie z moją siłą ciebie pokonać. Bóg cię sam kiedyś nawróci, bo ulituje się nad taką duszą, piekłu nie da; a ty nie bluźnij przede mną, bo mnie to zanadto boli. Pojedziemy sobie, jak studenci, do naszej chaty leśniczej wśród boru. Tobie tam zdrowo będzie i spokojnie, a ja odwlokę choć na parę miesięcy nasze rozstanie. Tak to nagle mnie zaskoczyło! Daj mi przywyknąć do smutnej myśli. Niechże ci podziękuję.