Była już północ. Na stole w saloniku paliła się wciąż lampka, a pochylona nad nią roztargana głowa dziewczynki pracowała bez przerwy. Pani Brzezowa usnęła zmęczona, usnął Żuczek, chrapała służąca, tylko miasto huczało gorączkowym ruchem uciechy i ta małoletnia męczennica nauki mozoliła się gorączkowo. Stary Rahoza przysłał kartkę z zawiadomieniem, że syna zatrzymuje w hotelu, Rafał wrócił zaledwie przed chwilą i słychać było za ścianą, jak pakował swe mienie; Leonka w ciszy nocnej uczyła się zajadle.
Zamiast chemji, miała przed sobą matematykę; zamiast nagłych rumieńców — papierową bladość na policzkach; zamiast ognia w oczach — mgłę szarą, a na białkach — siatkę krwawych żyłek.
Nadzieja rychłego wypoczynku dodawała jej sił. Odpocząć, zasnąć dowoli, posiedzieć bezczynnie z zamkniętemi oczyma — marzenie to jej było nigdy niedościgłe! Bo i kiedy był czas?
O szóstej budziła ją matka. Z kucharką sprzątała pokoje, przygotowywała śniadanie dla lokatorów, powtarzając półsennie lekcje dzisiejsze. Zawsze ją strach dręczył, że jeszcze nie dość dobrze pamięta; nigdy pewną nie była.
O ósmej, stojąc, połykała herbatę, ładowała w tornister książki i zeszyty, brała na obiad trochę chleba