Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Pochyliła się nad stołem i niepewną dłonią odrzuciła włosy z czoła, na którem się pot szklił.
— Naturalnie, że nie... — odparł, wzruszając brwiami. — Dla ludzi z mojem usposobieniem niema tutaj roboty. Przechodzę na fakultet filozoficzny. Co zaś do pani — za wiele powijaków was krępuje, byście mogły dotrzeć tam, gdzie chcecie. Zresztą, kobiece projekty — rzecz chwilowego podniecenia nerwów; gdy opadnie — znikają.
Słuchała go, nie przerywając. Bolało ją wszystko coraz gorzej. Znękana była i niezdolna nic odpowiedzieć.
— Kto chce nauce się oddać, prawdę odkryć, badać bezstronnie siebie i ludzi, wpierw wolnym być musi. Nie powinny go pętać węzły rodzinne, bo i cóż one są? Ochroną w niemowlęctwie, niewolą w latach siły i myśli. Próżna forma, narzucona bez pytania o naszą zgodę! Powinien też wyzwolić się z pod ciasnej formułki narodowości i szczepu, bo i cóż może umysł wyższy obchodzić taki lub inny dialekt, takie i takie położenie geograficzne? Wymysł miałkich głów, i nic więcej! Niewola, niewola, ciasnota, ciemność! Śmieszne formułki i aksjomaty bez żadnej podstawy poruszają ciemne masy, zapalają wojny i pożogi, plenią nienawiść. Wstyd i hańba ludzkości, że ją tak łatwo oszukać można. Wstrętna, nikczemna niewola i bezmyślność.
Zapalił się i uniósł. Już nie szydził, ale rzucał z ogniem i demoniczną siłą rękawicę światu. Czuć było, że był wolny w swojem pojęciu, i olbrzymi w poczuciu wyższości, piorunował ród karli ludzi.
Dzikie jego oczy świeciły, jak rznięte kamienie, po twarzy chodziły, jak smugi, błyskawice, a kańciaste