Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— Za mało pani trzeźwa! Cóż to ma do rzeczy odjazd mój lub pozostanie? Człowiek sobie powinien być wszystkiem. Można zohydzić sobie kogoś, ale żałować, lub bać się pozostać bez pomocy, co za nędza! Zostawiam pani książki przecie w razie wątpliwości. Zresztą, te wasze porywy, a... ba, słomiany ogień! Nie wiem, czy się jutro zobaczymy, zapewne nie! Dziś się pożegnamy. Niech pani szanuje zdrowie, radzę, bo o krok jesteście od warjacji, przytem anemja was pożera. Dobranoc zatem.
Raczył podać jej pierwszy rękę i ukłonił się lekko.
Została sama. Lekcje nie były skończone i raz pierwszy w życiu nic jej to nie zajmowało.
Płomyk lampy dogasał i kopcił. Książki i zeszyty walały się po stole; nie zebrała ich, jak zwykle, do tornistra; nie szła też spać i wypocząć.
Wstała automatycznie i, słaniając się, podeszła do okna. Noc za niem roztaczała się, ciemna i głucha. Turkot uliczny zasypiał na godzin parę.
O, jak ją bolało okropnie! Skronią oparła się o chłodną szybę i przycisnęła rękoma piersi.
Co jej się stało dzisiaj? Czy była to już warjacja? On tak mówił; może! On już nigdy jej nic nie powie... nic... on już nie stanie przed nią, już nie będzie za ścianą doradcy i mistrza.
Będzie sama!
Ból w piersiach rósł, podchodził spazmem do krtani; dusiło ją; pod powiekami gdzieś w głębi, paliło ogniem; dreszcz febryczny rzucał ją w nierównych odstępach. Otworzyła wargi, odetchnąć chciała głęboko i jęknęła. Wzdrygnęła się, przerażona, czy nie zbudziła kogo; ale samą była ze swym bólem w uśpionem, cichem mieszkaniu.