Jeden pociąg uwiózł Rahozów i Rafała z Lachnickim. Stary nie dał synowi oprzytomnieć; musiało być krucho koło Feliksa, niepewnie w duszy ojca, porwał biednego studenta, wydarł z pośrodka pokus i stosunków i zabierał go z sobą co rychlej.
Na dworcu kolei spotkali się niespodzianie.
Adam, na widok chlebodawcy ojca, poczerwieniał i, nawyknieniem rodowem, pochylił się pokornie do ręki jego. Rafał ukłonił się ledwie i zaszył w tłum.
Jeżeli się bał żartów współlokatora, to się na teraz omylił; zbiedzona, pobladła i zafrasowana twarz młodego Rahozy dowodziła jasno, że był tylko sobą zajęty i mocno wystrofowanz.
Oglądał się za miastem, jak rekrut, i stracił zupełnie złoty humor, tak zachwalany przez panią Brzezową.
— A, to ty! — pozdrowił Lachnickiego Rahoza. — Gdzież to pan Bóg prowadzi?
— Do ojca na wakacje! — odparł student nieśmiało.
— A prawda! Słyszę, na wielkiego człowieka się kierujesz. Stary mój Lachnicki sfiksował pod koniec. Nauki, nauki! No, niechby jeszcze! Ale tutaj, to ładne, panie, nauki! Tu nie nauki, ale nadzieje. Moje uszanowanie, panie!