Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— A ja, co wakacje, jeszcze w Monachjum, brałem torbę na plecy, kij w rękę i szedłem w drogę przed siebie. Nie sam; z kolegą, z Bertem.
— Z jakim Bertem?
— Profesora Andenberga synowcem. Stryj z moim ojcem kolegował; mnie ojciec Bertowi oddawał pod opiekę. Starszy był o lat dziesięć ode mnie. Poznałem wtedy całą środkową Europę. Po śmierci ojca co rok to samo robiłem, do ostatnich lat.
— To z pana piechur znakomity! — rzekł wesoło Lachnicki.
— Na przyszłe wakacje powędruję znowu.
— I znowu z Bertem! — westchnął Adam.
— Bert daleko teraz, a mnie już opieki nie trzeba. Sam pójdę.
Przez otwarte okno chłodny powiew wieczora wchodził do wnętrza domostwa, rzeźwiąc po skwarze dziennym.
Rafał podał leśniczemu cygaro, sam zapalił drugie i wyjrzał na podwórze. Adam oparł się też o futrynę i rozglądał się po znanej okolicy.
— Ta droga, co idzie od dworu i miasteczka, do Sarnowa. Chcesz — przejdziemy się trochę. Pokażę ci całą Rahoźnę.
Wyszli; za wrotami leśniczówki, w prawo, gościniec biegł i ginął w borze, w lewo, spadał nieznacznie ku rzeczułce. Zwrócili się w tę stronę i, minąwszy zawrót, przystanęli na chwilę.
Szeroki krajobraz mieli przed sobą, oświetlony z boku złotym zachodem. Gościniec, minąwszy bór, roił się uprawnemi polami do rzeczki i mostu. Dalej, rozrzucone bezładnie, wtulone między sady, rozścielało się