Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/70

Ta strona została przepisana.

miasteczko, ukoronowane krzyżem cerkwi i kościoła, czerwone od dachówek. Długa aleja włoskich topoli łączyła je z dworem, co stał odosobniony, trochę wyżej, i świecił białemi murami, przebłyskującemi tu i tam z pośród niebotycznych drzew. Wyglądał na magnacką rezydencję. Adam ręką zakreślił krąg od brzegu do brzegu horyzontu.
— Wszystko to pana Rahozy! — rzekł. — Ten folwark i ten drugi i te lasy i pola: wszystko! Ach, jaki on bogaty!
— I głupi! — dodał lakonicznie Rafał.
— Nie. Mylisz się! Rubasznie wygląda i dobrodusznie. Szczęśliwy, kto go w gniewie nie widział jednak. Widziałeś go w obcem mieście, nie widziałeś w Rahoźnej. Tu on dopiero król i pan! Wszystko się przed nim chyli, jak kłosy pod wiatrem.
— Nieszczególny patent rozumu tych wszystkich.
— Szczęśliwyś, że nie możesz być w potrzebie stawiania mu czoła.
— A może on powinien się dlatego czuć szczęśliwym!
Adam tylko głową potrząsnął niedowierzająco.
Szli jakiś czas w milczeniu drogą wśród łanów płowiejącego już żyta. Zapach zboża, ziemi zoranej i żywicy ogarniał ich kłębami. Cisza wieczora zstępowała na ziemię, tylko od miasteczka i wiosek dalszych biegło z wiatrem skrzypienie studziennych żórawi, porykiwanie bydła i dźwięki wierzbowych ligawek.
— Co też tam w mieście dusznem porabia biedna mała Leonka Brzezówna? — ozwał się Adam. — Jej to potrzeba takiego powietrza, ciszy i długiego wypoczynku. Chciałbym wiedzieć, co się z nią dzieje?