Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Dobry wieczór, Gryszan! Co słychać u was?
— Po staremu, panie Adamie. Pracujemy i starzejem! Niech też pan nie zapomni nas odwiedzić. Kobieta mi chora, a doktór, ten, miasteczkowy, to mu tylko koniom krew puszczać, a nie z ludźmi się zadawać. Żeby nie panienka, bababy dawno ziemię gryzła. Teraz pan jej co poradzi.
— Przyjdę, choć jutro. A ot i kolegę, doktora, przyprowadzę. We dwóch, może damy radę tej chorobie.
— Dziękuję panu i dobranoc.
Człek minął ich szybko.
— Źle z Gryszanem! — rzekł leśniczy. — Pije, żonę bije, na awanturnika się wykierował. Milczę i pilnuję go, jak ognia, bo żeby pan jego sprawki znał, nie ostałby i doby na straży. A tam żona i siedmioro dzieci!... No, panowie, czas wam spocząć po drodze. Alkierzyk dla was już uprzątnęła Katarzyna. Dobranoc wam.
— A ojciec spać nie idzie? — zagadnął Adam.
— Pacierze odmówię i wracam do chaty.
— Czy jutro rano pójdziemy do dworu?
— Naprzód do kościoła wstąpimy, a potem do pana. Obudzę ciebie.
— I poco ta czołobitność u pana? — zagadnął Rafał, gdy się znaleźli sami w małej, schludnej izdebce, przeznaczonej dla nich na mieszkanie. — Czy, żeby podziękować za to, że twój ojciec morduje się pracą dla chleba, podczas gdy pan Feliks bąki zbija w stolicy, stary brzuch pasie, a panna szydełkiem dłubie i na fortepianie brząka. Tyś im nie brat, ale rzecz przynależna do leśniczówki! Siedź w niej cicho!
— Taki porządek świata, że jeden służy drugiemu.