Szpakowaty, ale jeszcze krzepki obywatel piął się mozolnie na strome, ciasne i od powstania swego niemyte schody ogromnej kamienicy.
Na każdem przęśle przystawał, ocierał pot z czoła, sięgał do kieszeni obszernego płóciennego kitla, wydobywał odwieczne, w róg oprawne okulary i, nałożywszy je na nos, odczytywał na drzwiach nazwiska mieszkańców.
— Szelmowskie schody! — mruczał pod wąsem. — Przecie to nie tutaj jeszcze... Wybudują, panie, chałupę, jak wieżę Babel, i końca niema, i rozumu zgoła. I to się nazywa piękność i wielkie miasto. Uf!
Po tej skardze, rzuconej niebu i ścianom, chował okulary, odsapywał i szedł dalej, monologując zcicha.
— A pisał mi błazen, że bardzo wygodnie i porządnie mieszka! To, panie, porządek i wygoda! Przeszedłem ośm kawałków tej drabiny, a jeśli nie dojdę do obłoków, to już chyba, panie, Bóg nie łaskaw. Ha, ale to upał! Mówią, panie, że na północy biegun, czyli to globus z lodu! Jadę, jadę no i, panie, dojechałem do takiej spieki, jaka u nas i w kanikułę nie bywała! Ładny, panie, biegun, co! Kłamią, panie, te książki, z roku na rok gorzej kłamią i nie wiem, na czem się to skończy! Uf!