zagrody pilnował ogar stary, pół-ślepy i chromy, wylegając się na trawie podwórza.
Rafał z tłumoczka książkę wyjął i czytał, paląc cygaro.
Nie podniósł oczu ani na warczenie psa, ani na kaszel i ciężki chód człowieka, który przekraczał furtkę obejścia. Gość o trzy kroki od ganku ukłonił mu się grzecznie, nie otrzymując nic wzamian, wszedł na schodki, potem do domu i po chwili znowu się ukazał, nie znalazłszy wewnątrz nikogo.
Zmęczony był wędrówką w upał, więc czekać widocznie postanowił, lub chociażby spocząć. Na ławce usiadł, westchnął i zapalił fajeczkę.
Stary był to człek, zgarbiony i zawiędły. Wielki nos zaglądał do ust bezzębnych, wybiegała na jego spotkanie śpiczasta, źle ogolona broda; oczy blado niebieskie, naiwne jak u dziecka, smutne jak u sieroty, patrzały przed siebie w wiecznem zamyśleniu. Ręce założył na kiju, pochylił się i, zasnuty kłębem dymu, medytował.
Rafał nagle nos podniósł, zawęszył i kichnął. Obejrzał się, szukając, skądby ten drażniący swąd pochodził, kichnął raz, drugi i zaklął bez ceremonji:
— Verfluchtes Kraut!
Stary drgnął i wyprostował się.
— Sie sind Germaniens Sohn? — zapytał, jąkając się.
Młody człowiek spojrzał na niego przelotnie.
— Wyrzuć pan swoją fajkę, do djaska! — burknął.
Stary usłuchał natychmiast i podszedł bliżej.
— Ach, Hen Gott! — westchnął. — Pięćdziesiąt lat nie słyszałem naszej mowy, tak z serca, dobrowolnie! Może pan i moją Minnę zna?
— Czego? — zapytał Rafał niechętnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/87
Ta strona została przepisana.