Stanął. Znowu troje drzwi miał przed sobą; brudy i upał rosły w stosunku bliskości obłoków. Jegomość dobył znowu badawczych szkieł i jął sylabizować pierwsze nazwisko z brzegu.
— Stefan Grzybowski — wyczytał.
— A to, panie, postny człowiek! Na suche dni niezawodnie święci swego patrona!
Posunął się w rotacyjnym ruchu na prawo.
— Adam Żabuski — stało na blasze.
— Nie znam, panie, nie z naszych stron.
— Wiktorja Brzeza! — biło zdaleka w oczy na trzecich i ostatnich drzwiach, a pod spodem, białą kredą na brudnych deskach, ktoś śmiało i wyraźnie rzucił rysunek legendowego pelikana, krwawiącego dziobem własne piersi dla nakarmienia zgłodniałych dzieci, jeszcze zaś niżej stał sześciowiersz:
Pani Brzezowa
Sądowa wdowa,
Panna Brzezina
Cudna dziewczyna,
Kto mi nie uwierzy,
Niech w dzwon uderzy.
Stary odczytał wszystko, palcem dotknął pelikana i, widocznie niedowiarek, wedle rady rymowanej — zadzwonił.
— A to panie, huncwot jakiś, tak sprofanować białogłowę, — burczał, chowając okulary. — No, alem trafił! Błazen się schował, jak lis w norę; wykopałem. Ho, ho, dowiem się o paniczu całej prawdy!
Na dźwięk dzwonka wewnątrz powstał piekielny hałas. Prym trzymał piskliwy głosik pudla czy pinczera, wtórował dyszkant kobiecy i łomot zamykanych drzwi i odsuwanych sprzętów. Wszystko zbliżyło się ku niemu.
— A to, panie, dmuchnąłem w ul! — zauważył.