Strona:Maria Rodziewiczówna - Kwiat lotosu.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Zamiast ludzi uczyć i nawracać, trzeba nimi pogardzać i szkodzić im! Będą wtedy poważać, szanować i pamiętać.
Rękę swą w pięść zwinął, tak silnie, że aż krwią nabrzmiała i podniósł.
— Ot, tak zdław ludzi, byś coś znaczył! Dadzą ci laury za kajdany! Nikczemne plemię!
Ruprecht uśmiechnął się dziwnie.
— Smutne, ale zaiste prawdziwe. Pan przecie nie sądzi, żebym ja ich kochał. Zaco? Oni bogaci, ja biedny, oni dom i kraj mają, ja nie, oni przy rodzinach, ja sam! Pięćdziesiąt lat milczałem przecie i zmilczę do końca. Panu mówię, bo pan nasz i mnie zrozumie, a szkodzić nie mogę, ani pogardzać! Nie daliby za to pieniędzy.
— I wy należycie do ludzi, do nikczemnego plemienia! Po ziemi pełzacie wszyscy wespół. Jeden robak przez pół wieku zniszczyłby całą puszczę!
— A żona, a dzieci, a wnuki! Coby się z niemi stało, żebym ja płacić chciał za każde szyderstwo, za każde upokorzenie, za każdą poniewierkę!
— To podusić żonę i dzieci, jeśli stoją między nami i zemstą! Cha, cha! Bo i co ona wam dała, ta rodzina? babrała życie, siły, uczucia, żądając tylko pieniędzy! I wy pytacie o synową i wnuki! O ludzkości, roju bezmyślnego robactwa.
Stary się zgarbił i oczy wbił w ziemię. Argument był za silny na jego głowę. Zląkł się takiego wyniku.
— Pan młody — szepnął — wam się zdaje, że wszystko można, wszystko dostępne. Mein Gott, tak się tylko zdaje. W człowieku jednak siedzi taka moc jedna, co nauczy znosić i cierpieć. Bez niej byłoby może lżej i lepiej, a może czasem ciężej i gorzej. Kochałem bo