Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Nieosobliwie. Trzy pudy sprzedałem, a ot, to zostało.
— Wiesz? są goście. Ciotka Felicy a z Algieru i Różyccy.
— To ja sobie pójdę, jestem bardzo zmordowany.
— Ależ nie, zajmij się kolacyą. Mój chłopcze, zlituj się, pomóż mi. Kucharz pijany.
— Jak mama każe! — odparł apatycznie.
— Idź do kuchni, przyślę ci zaraz Jewę z prowizyą, ja muszę o noclegu pomyśleć. To coś okropnego!
Wychodził już; poskoczyła za nim.
— A pieniądze za ryby? Oddaj!
Bez słowa podał jéj worek miedziaków i wyszedł.
Zaczęła je liczyć na rogu stołu.
— Co to jest? brakuje złotówki! Stefan!
Chciała biedź za nim, ale się opamiętała.
— Odbiorę jutro. Ach, te chłopcy, trzeba pilnować jak wężów! Jewa, idź, zamieć pokój zielony, gościnny i mały rogowy. Jeśli Janek kaczek nie przyniesie, osztrafuję go. Uf!
Panna Felicya wycofała się już i wróciła do salonu.
Goście zabawiali się, jak mogli. Różycki grał w szachy z Kostusiem, Zygmunt z Adamem palili papierosy we drzwiach od ogrodu.