Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/113

Ta strona została przepisana.

psuć świeżo doznanego wrażenia i powrócił do domu sam, bez żadnego z chłopców.
W salonie już nie znalazł panny Felicyi; musiała schronić się do siostry, bo słychać było rozmowę w sypialni pani Zofii.
Powrócił tedy do siebie i niebawem twardo zasnął.
Zdziwił się rano, ujrzawszy nad sobą swojego furmana z przerażoną miną.
— Co tam? koń który zdechł? — spytał.
— Nie, proszę jasnego pana, ale byłem o pana niespokojny. Taki czas, a pan śpi.
— A któraż to godzina?
— Już blizko południa. Wszyscy państwo w salonie.
— Jak to! i pan Zygmunt i pan Konstanty?
— O, ci już byli na kaczkach o świcie.
— A bodajże ich! Oto szczęśliwa młodość! Mnie od tego nocnego spaceru kości bolą, a oni! Ach, Erazmie, to darmo, dziad jesteś!
Tak monologując, ubrał się śpiesznie i wyszedł.
Całe towarzystwo siedziało w cieniu olbrzymiéj lipy przed gankiem ogrodowym.
Pani Zofia z siostrą szyły grube worki. Adaś flegmatycznie gatunkował garść ziół wyrwanych z murawy. Kostuś opowiadał ciotce o hodowli jarzyn w Algierze, Zygmuś, bezczynnie włpól-eżąc, patrzył przed siebie trochę mgławo i podsycał rozmowę dowcipami.