Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Na uboczu siedziała Jadwisia z tą samą miną głuchonieméj, nie podnosząc oczu, sztywna, ponura, obraz dzikości i ograniczenia. Zdawało się, że się wcale nie znają z Adasiem.
Pan Erazm, pomówiwszy chwil kilka ze starszemi paniami, przysiadł obok Zygmunta.
— Seweryn zgrał się? — spytał.
Zygmunt spojrzał zdumiony.
— A zgrał się. Zkąd pan wie?
— Ano, słyszałem od twojéj matki.
— Co? A mama zkąd wié?
— Chodziła dziś w nocy pod oranżeryą!
— Trzysta tysięcy piorunów! Ja-bo widzę, że siedzi bardzo nadęta. Będzie dopiéro piekło!
Skrzywił się i zamyślił markotnie.
Pan Erazm odszedł, przysiadł się do Jadwisi i chwilę obserwował ją w milczeniu.
— Panno Jadwigo — rzekł wreszcie — wié pani? Kalifowie Bagdadu daleko lepiej strzegli swoich tajemnic niż pani. Czy mam ten klucz oddać mamie?
Zarumieniona aż po gałki oczu, wyciągnęła rękę z błagalném spojrzeniem.
— Oddaję, ale radzę na przyszłość być przezorniejszą. Co będzie, gdy mama zechce skontrolować w nocy całość swojego ogrodu?
Uśmiech swawolny i pogardliwy zarazem prześlizgnął się po twarzy dziewczyny.
— O, mamę tam niegdyś tak nastraszyło, że już