Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/12

Ta strona została przepisana.

Stara zbierała drobiazgi, które tragarz porywał, śpiesząc się. Ruszyli za nim na stacyę.
— Ohydna dziura! A brudy! — mruknął mężczyzna.— Ciocia zostanie w bufecie, aż ja się załatwię.
Potakiwała głową, roztargniona, oglądając ludzi, nastawiając uszu, uśmiechając się wewnętrznem zadowoleniem. On się z tłumem zmieszał, a jednakże wyróżniał się wśród niego. Odgadywało się w nim cudzoziemca.
Przy rewizyi kufrów urzędnik zadał mu parę pytań, na które odpowiedzieć nie potrafił; ruszał ramionami.
Wtedy jakiś towarzysz losu powtórzył mu pytanie po francuzku i wytłómaczył urzędnikowi odpowiedź.
Z tej racyi zawiązała się rozmowa.
— Pan dobrodziéj do Lwowa?
— Tak.
— Z Paryża?
— Nie. Z Algieru.
— Oho! Kawał drogi. Ja tylko parę stacyi.
Kufry zamknięto. Ruszyli razem do bufetu.
— Będzie panu trudno porozumieć się na drodze, nie posiadając języka.
— Umiem po polsku.
— Ach, tak! — rzekł tamten tonem podziwu.