Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Późny był wieczór, gdy gromadka chłopów, tego podchmielonych, śpiewając i krzycząc, wstąpiła do szynku Dziembowskiéj.
Zażądali więcéj wódki, płacili gotówką, traktowali tych, których zastali, i tych, którzy wchodzili po nich. Hałas rósł w miarę pochłanianych kwaterek.
Nareszcie wódki zabrakło i gospodarze, zaniepokojeni humorem gości, poczęli ich namawiać do rozejścia się.
Był to jakby sygnał wybuchu.
Chłopi rozpoczęli bitwę regularną.
Z brzękiem szyb wyleciały ramy okien, potem drzwi, potem piece. Z ław robiono tarany do dalszego zniszczenia. Szło to jak szarańcza.
Gdy rozbito wszystko wewnątrz, obdarto dachy, płoty, walono ściany, rozrzucano budowle gospodarskie, wypędzano dobytek.
Dziembowska z rodziną zrazu próbowała stawić opór, lecz potem wszyscy uszli, ratując własną skórę i droższe sprzęty.
Hałas pijanéj tłuszczy rozbudził wreszcie miasteczko. Ten i ów biegł tam i zaalarmowano policyę. Zanim jednak się zebrała, osady Dziembowskich jakby nie było, a na placu boju leżało kilku sprawców, którzy najbardziej przebrali miarki. Reszta na hasło policyi dała nurka w zboża i zapewne już bezpieczna, po bruzdach spała na laurach.