Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Z daleka od dworu, okryci cieniem nocy, przypatrywali się temu Zygmunt i Kostuś.
— Cóż teraz będzie? Kryminalna sprawa — rzekł Jamond niespokojnie.
Jakim sposobem? Dziembowska de jure od wczoraj nie powinna być w osadzie.
— Ano, to znowu bardzo wygodne, hm... oryginalne! A ja myślałem...
— At, chce się tobie myśleć! Chodźmy do budy, Seweryn miał przywieźć kompanię.
W téj chwili ze zboża wynurzył się Stefan w stroju rybackim, z nieodłącznym workiem na plecach.
— Nie wiecie, czy ciotka Felicya śpi? — zagadnął.
— A tobie ona po co? — zaśmiał się Konstanty.
— Odebrałbym zaraz swoje pieniądze.
— Zdałyby się! — zauważył Zygmunt. — Bestya Juda dziś mi nic nie przyniósł.
— Zobaczysz je jak swoje ucho! — Oburzył się Stefan. — trzeba było tyle co ja namordować się, tobyś miał.
— Wielka awantura; jutro ci je oddam!
— Pewnie, znam ja twoje jutro. Nie dostaniesz; nie mam butów, ani surduta. Już mi obrzydło żyć z ryby. Mama łaje za byle złotówkę; tytuniu nawet braknie!
— Jakże wy opędzacie potrzeby? — spytał zdumiały Konstanty.