Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/13

Ta strona została przepisana.

Spojrzał po nim uważnie.
Śmieszny francuz umiejący po polsku.
Był to młody człowiek, pięknie zbudowany, przystojny, z ruchów, zdradzający wojskowość.
Twarz miał mocno śniadą, rysy ściągłe, włos tuż przy czaszcze ścięty. Dziwnie przy téj ciemnéj cerze odbijały jasne wąsiki i szare oczy, patrzące hardo i swawolnie z pod płowych brwi i szerokiego czoła.
Ubiór wskazywał zamożność.
U drzwi pożegnali się, ale obywatel nie straci! go z oczu.
Dopilnował, gdy wychodził pod rękę z jakąś staruszką, i w ślad za nimi podążył.
Zajęli miejsca w jednym przedziale.
Stara ulokowała się przy oknie i kazała młodemu usiąść naprzeciw.
— Tylko uważaj teraz! — rzekła, pieszczotliwie gładząc go po głowie.
— Aha, już wiem! — mruknął do siebie obywatel z drugiego kąta.
Milczał jednak, póki pociąg nie ruszył. Wtedy dopiero, uchylając panamy, spytał staruszki:
— Pani dobrodziejce dym nie szkodzi?
Drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Sekundę była bez głosu, czerwona z oczyma pełnemi łez, zasłuchana.
Potem wyciągnęła do niego rękę drobną, suchą i rzekła, walcząc ze wzruszeniem: