Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Biedna Zosia, nie może wydołać domowemu gospodarstwu.
— Ej, ciotka to lubi, to system!
— Może jéj zawadzamy; trzeba będzie jutro poprosić na czwartek o konie. Pojedziemy do Tedwinów.
— Zygmuś mówił, że konie tutejsze nigdy nas tam nie dowiozą. Może lepiéj zamówić pocztę?
— Nie wypada. Cóż? cztery mile, dowleczemy się. A ty tu się nie nudzisz?
— Nie. Chłopcy bardzo uprzejmi; bawiłbym chętnie dłużéj, ale cioci szkoda.
— Oho! — pomyślała panna Felicya — zanadto m u wesoło z Zygmusiem, trzeba zmykać!
Ta myśl i dobry posiłek dodały jej energii. Nazajutrz poprosiła siostrę o konie do Krzyżopola.
Pani Zofia, zaabsorbowana przyjazdem geometry, który miał prostować jakąś sporną granicę, przyjęła tę prośbę dość obojętnie.
— Koni wam trzeba? Dobrze, dobrze, każę je na noc nakarmić. Ja bo, widzisz, nie lubię koni opasłych, wolę je bić, niżby one mnie biły; pasza u nas doskonała nad rzeką. Nie wiem tylko, czy najtyczanka zreparowana; ostatnim razem połamano w niéj stelwagę. Każę to wszystko wam urządzić.
Chociaż ów „ostatni raz” był przed dwoma laty, okazało się, że najtyczanka dotąd była w stanie niezdolnym do użytku.