Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Ma pracy dość! — zawołała panna Felicya. — Bo czy to tam w Algierze jak u nas, panie! U nas to po Bożemu — jest dwór pięknie osadzony, jest rzeka, staw, wreszcie choćby studnie. Daje Bóg prawda, zimę, ale za to latem w miarę upał — w miarę deszcz. Jest wioska i robotnik poczciwy, jest sąsiad na pociechę. Ale tam, w tym Algierze wszystko jak w gorączce, wszystko z męką.
— Mówię panu, jak brat mój tę kotlinę kupił i nas sprowadził, tom ręce załamała. Wystaw pan sobie wkoło góry, że aż zimno się robi na nie patrzéć, a tu jeździć przez nie trzeba z każdym towarem. We środku dolina, a na niej piasek i kaktusy — mówię panu — pustynia! A brat, patrząc na nas, głową trzęsie.
— Ej kobiety — powiada — przyglądać się nie ma czasu, wracać nie ma dokąd — iść dalej nie ma gdzie. Trzeba z téj skały i piasku zdobywać chleb i basta. Nazwiemy to Sadybami — dla pamięci.
Tyle nas tylko pocieszył, a potém patrząc na jego mękę i cierpliwość, jużeśmy nigdy słowa skargi nie pisnęły. I co pan powie, Bóg nas tam snadź osadził, bo dziwnie się wiodło. Przez lat ośmnaście nie było klęski, ni rozboju, ni choroby, ni szarańczy. Prawda, żeśmy przedtem swoje odcierpieli na całe życie! Ha, ha!
— Tak mi to pani jasno maluje, że aż chęć bierze samemu tam drapnąć — za morze. A przynajmniéj