Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/24

Ta strona została przepisana.

— Ja uproszę ją, zobaczysz! Jabym tak chciała przed śmiercią tam jeszcze być. Pozwól, Jasiu!
— Ano, jak chcesz. Zobaczymy, jaki będzie zbiór owoców! Podróż kosztowna!
Czekali tedy zbioru. Myśl była rzucona, mówiono o niéj coraz częściéj, budowano plany. Kostuś się śmiał niefrasobliwie, nie wierzył w urzeczywistnienie projektu, a choćby i doszedł do skutku, no, to będzie zabawne. Napisano nawet do krewnych z oznajmieniem, zaprenumerowano pismo swojskie i kartę szczegółową Europy.
W dżdżyste wieczory był to temat rozmów niewyczerpanych, którym się Kostuś przysłuchiwał, gryząc cygaro, lub coś nucąc pod nosem. Wyglądało mu to na baśnie, zwykłe baśnie wieczorne na Koloniach, gdzie nie ma towarzystwa, ni nowin.
Na kominku winograd sucho trzaskał, po płaskim dachu deszcz pluskał, za ścianą Mahemed, służący, brząkał na arabskiej gitarze. A tu w izbie opowiadano o śnieżnych zamieciach, o brzozach, o łanach zboża, o ludziach zupełnie mu niepojętych, o stosunkach dziwnych. Trochę legendy czuć było w tych pamiątkach z przed dwudziestu lat, trochę poetycznego zabarwienia!
Contes de veillées! — mruczał Kostuś.
Podróż nareszcie dostała termin i cel stanowczy. Zaczęto się do drogi sposobić nie na żarty. Chłopaka lęk trochę ogarniał, choć nadrabiał rezonem. Żenić