Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/25

Ta strona została przepisana.

się, brr, kto zaręczy, że żonie można będzie oczy zamydlić, gdy tak — kto inny się podoba.
Źle — to jakby się dobrowolnie brało do domu kwaterunek śledczéj policyi!
Ale nie było rady. Matka tak chciała, a on pono matki jednej się bał i słuchał, choć właśnie ona jedna nigdy go ostro nie strofowała. W zdychając, godził się z wolą starszych.
Tymczasem w podróż ruszyła tylko matka — w podróż daleką, bezpowrotną.
Zabrało ją zapalenie płuc.
Po tém odejściu, tak nagłem, kolonia długi czas była jak łódź bez steru, jak martwe ciało. Ruch odbywał się mechaniczny, siłą raz danego rozpędu — powoli znać się dawało opuszczenie.
Istotnie pracowała jedna panna Felicya; stary Jamond osowiał i ręce opuścił. Kostuś zdawał się nie myśléć, wewnętrzny porządek się rozprzęgał. Stara ciotka nie mogła wszystkiemu podołać.
Nieurodzaj haniebny otrzeźwił starego. Poczuł, że grozi ruina. Wysiłkiem woli otrząsnął apatyę i rozpacz, zagarnął znowu rządy w swe doświadczone dłonie.
Było to w pół roku po śmierci żony.
W domu jednak pozostała niczem niezapełniona pustka; gdy wieczór ich zgromadzał, milczeli ponuro, by nie wspominać okropnéj straty, pracowali bez chęci! Tak byli swą troską zajęci, że czas jakiś nie