Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/26

Ta strona została przepisana.

zauważyli częstych eklips Kostusia, zrazu tylko wieczorem w święto, potém od rana w niedzielę, wreszcie i w dnie robocze.
Panna Felicya pierwsza, jak zwykle, uderzyła na alarm.
— Nie wiész, Jasiu, gdzie Kostuś? — spytała razu pewnego.
— Gdzieżby miał być? W winnicy zapewne! — odparł Jamond niedbale.
— Ależ on już trzecią noc spędza za domem. Mówię ci, to nowy paroksyzm amorów!
— Bój się Boga, kobieto — upominał kolonista. — Toć on niedawno matkę pogrzebał. Codzień jéj na mogiłę nosi kwiaty.
Tak, kwiaty nosił Kostuś, ale nie ze swego ogrodu.
W sąsiedztwie, o milę, osiadł przed rokiem nowy plantator, niejaki Tirard z Marsylii, posiadacz siedmiorga dzieci i — sporej dozy handlowego sprytu. Siła rąk było do pracy, więc też w lot wywiercono kilka studni i na szmacie piasku zazieleniała winnica i pole pod uprawę tytoniu; w cieniu zaś kilkunastu eukaliptusów domek mieszkalny, otoczony kwietnikiem.
Sąsiad Tirard odwiedził Jamondów, chciał się zaprzyjaźnić nawet, ale między temi dwiema rodzinami było tyle różnic szczepowych, tak mało porozumienia, że stosunki, ledwie zawiązane, ograniczyły