Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/30

Ta strona została przepisana.

— Są! są! siedzą w winnicy! Ona go nazywa mon cher, a on ją tu! Sama słyszałam. Idź prędzej, Jasiu, masz oto bambus.
Jamond oburzony ruszył ku winnicy, bez bambusa wszakże.
Trafił jeszcze gorzéj, niż siostra, bo na bardzo czułe pożegnanie, i stanął nad nimi jak karcące bóstwo.
Kostuś na sekundę stracił przytomność, po chwili jednak, myśląc, że ojciec obrazi dziewczynę, hardo się wyprostował, gotów ją bronić.
Ale stary odezwał się sztywno:
— Może mnie przedstawisz?
— Mój ojciec, panna Tirard! — zamruczał, tracąc rezon i pojęcie.
— Bardzo się cieszę, że panią spotykam! — rzekł Jamond z ukłonem. — Właśnie mam do pani interes; otóż skorzystam ze zręczności, aby ją do domu odprowadzić i sprawę swą wyłuszczyć po drodze.
Zwrócił się do syna i dodał:
— Zbierz, proszę cię, zmysły, narzędzia i gałęzie, i nie odchodź z domu aż wrócę.
— To dopiero granat mi się rozerwie na głowie! — stęknął Kostuś, trąc czuprynę.
Jamond wrócił późno w nocy, zastał syna na werandzie.
— Poproś ciotkę!