Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/34

Ta strona została przepisana.

— Przeklęty błazen! — wybuchnął Jamond. — Teraz ja przysięgam, że on tutaj wróci żonaty. Za starzy jesteśmy, aby go pilnować. Funduszu wreszcie nie starczy na te okupy!
Podarł kartkę i oczekiwał sąsiada.
Tirard nie zwlekał. Stawił się następnego dnia, bardzo czuły i rozpromieniony.
— Połączenie naszych rodzin — zaczął — napełnia mnie radością i szczęściem!
— Jakie znów połączenie! — przerwał Jamond. — Syn mój dziś w nocy został wezwany do wojska. Wysłano go do Chin podobno. Nie wiem, kiedy wróci. Ja zaś szukam kupca na kolonię: wolę mieć kapitał, niż ziemię, témbardziéj, wyznam panu, że moje studnie corok ubożeją. Za dziesięć lat piasek pożre moją pracę! Trzeba uciekać, póki czas!
— To blaga! — odparł Tirard. — Pan ranie oszukujesz. Nie chcesz pan dać mi syna za zięcia! Ale ja go sam dostanę, znajdę, zmuszę! A wtedy zobaczymy!
— Kiedy tak, to rzecz skończona! Szukaj pan Kostusia. Odjeżdżając, prosił mnie o przypomnienie panu należności za jego roboty. Podyktował mi rachunek. Oto jest. Zechce go pan uiścić!
— Nie było umowy o wynagrodzenie.
— Ale jest na to prawo. Zresztą, jeśli pan trwa w chęci wydania zań swéj córki i skłoni go do tego,