Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/39

Ta strona została przepisana.

nich poręczą ławki, siedziała pochylona ku niemu, trzymając na ręku dziecko, i usypiając je pieszczotą i szeptem.
— Oto jest pani bilet, kwit i reszta pieniędzy! — rzekł.
Podniosła ku niemu twarz i wtedy dopiero ją ujrzał wyraźnie.
— Sapristi! Jaka ładna! — pomyślał, usposobiony nagle pojednawczo, nawet do płaczącego dziecka.
Kobieta istotnie była bardzo przystojna.
Szczupła i zgrabna, miała w sobie ujmujący wdzięk wielkiéj prostoty i łagodności.
Twarz mizerną opromieniały czarne, wielkie smutne oczy i usta delikatnego rysunku.
Na rysach wycięty był wyraz przedwczesnej dojrzałości i zmęczenia, który tej postaci, bardzo jeszcze latami młodej, dodawał uroku i pociągał zagadkowością i głębią. Wyciągnęła po bilet rękę szczupłą, przejrzystą prawie, i dziękowała zcicha.
— O, bardzo panu wdzięczna i przepraszam za dziecko. Zwykle jest ciche, ale oto siódmą noc spędza po wagonach i niemiernie zmęczone.
Osobie nie mówiła, chociaż widać było na jej twarzy bladość ostatecznego wyczerpania.
— To pani równie daleką odbyła drogę, jak i my z Marsylii.