Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Mógł już odejść, ale stał w miejscu, ciągle jej się przypatrując.
— Niech pani spocznie! — rzekł wreszcie. — Ja dziecku ustąpię swojego miejsca, bo spać nie chcę. Pani wygląda niezdrowo.
— Niech się pan nie krępuje. Przebyło się tyle: wystarczy sił i na resztę. Już niedaleko.
— Doprawdy, nie pozwolę na to. Ułożymy dziecko wygodnie — tutaj oto. Proszę się niespierać!
Uśmiechnęła się nieco.
— Jeśli pan tak grzeczny, to nie mogę odmówić. Tylko się boję, że gdy zmienię pozycyę — gitara koncert rozpocznie!
Poczerwieniał. Musiała słyszeć i zrozumieć jego poprzednie uwagi franeuzkie.
Ale wnet się sam rozśmiał.
— Stało się. Uraziłem panią. Za karę będę niańczył pani drobiazg.
Wziął dziecko na ręce, starając się to czynić najdelikatniej. Obudziło się jednak i spojrzało nań takiem iż, jak matki, czarnemi źrenicami.
— Śliczny kociak! — rzekł, tym razem głośno.
Z za poręczy wyjrzała zdumiona panna Felicya.
— Patrzcie! Jak ty umiesz z dziećmi się obchodzić!
— Niech ciocia nie krzyczy, bo ją nastraszy.
Ale już było za późno. Dzieciak, nie widząc matki, jął wrzeszczeć w niebogłosy.